Kojarzycie, od kiedy pojawił się u nas, w Polsce, kalendarz adwentowy? Mam wrażenie, że przyszedł wraz z przemianami ustrojowymi i wielkim ożywieniem rynku. A może się mylę? Za Gierka też można było kupić czekoladki pakowane w kartonowe pudełeczko z okienkami ponumerowanymi od 1 do 24? Wstęp na miarę biegłego rewidenta – daty i cyferki, ale niech was nie zmylą pozory.
Lubię tradycję kalendarzy adwentowych. Pierwszy kalendarz adwentowy, jaki wykonałam własnoręcznie, był zrobiony z tektury, na której namalowałam kolorowe krateczki ozdobione świątecznymi motywami i przywiązałam w każdym okienku złotą nitką jakiś łakoć (och nie! język polski nie uznaje oficjalnie łakoci w liczbie pojedynczej; stało się, wyszło na jaw – język polski jest łasuchem!) . Rok później postanowiłam podejść do sprawy w sposób rzetelny z ambitnym planem wykonania czegoś, co będę mogła wykorzystywać co rok, oszczędzając w ten sposób czas. O! Jakże byłam naiwna! Od tamtej pory kalendarze adwentowe mogą mi się kojarzyć ze wszystkim, tylko nie z oszczędnością czasu. Ale po kolei. Wymyśliłam, żeby zamiast tekturowej tablicy z przywiązanymi drobnymi słodyczami, przygotować tablicę wielokrotnego użytku. Zasada była podobna – 24 kratki, po jednej na każdy dzień adwentu i po jednej na mini-pakuneczek z czymś słodkim. Wszystko wyszyłam krzyżykiem i usztywniłam watoliną, dzięki czemu i w razie czego można te tablice prać. I na tym koniec oszczędności czasu. Tak oto bowiem co roku, w nocy z 30 listopada na 1 grudnia, gdy dzieciarnia pójdzie spać, zamieniam się w świstaka i zaczynam zawijać w papierki coś, co raz już ktoś w papierek zawinął, żeby każda z 24 niespodzianeczek była moja, ode mnie, wyjątkowa, specjalna, tylko dla śpiących łobuzów.
Wycinam 24 kartoniki. Robię w nich dziurkę i oznaczam kolejnym numerem. Pakuję cukiereczek, mini-ciasteczko i przywiazuję w kolejnym okienku razem z numerkiem. Jeden, dwa, trzy… , dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery. A potem znowu: jeden, dwa, trzy… , dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery. A od niedawna jeszcze raz: jeden, dwa, trzy… , dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery. 72 kokardki przewiązane wokół zawiniątka. Chyba upadłam na głowę! W głowie mam słowa piosenki: Bo Julia i ja, przez całą noc, szykujemy cudów moc. A jutro, skoro świt, te cuda będą służyć ci.
W tym roku zdecydowałam, że trzeba rozłożyć pracę na dwa dni. Wczoraj poszłam spać przed drugą w nocy. Dzisiaj dokupiłam tasiemkę, którą postanowiłam wymienić, żeby zaoszczędzić czas, bo zużyte tasiemki dłużej się wiąże. Pomyślałam, że nieprzespaną noc odeśpię w kinie, bo córka wyciągnęła mnie na “Małego Księcia”. Niestety, nie zmrużyłam oka, bo mokre oczy się nie kleją. Przeryczałam pół bajki, bo: Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Chyba wszystko przez to niewyspanie. Osoby zmęczone są bardziej płaczliwe.

W jednym tasiemki do wymiany. Jest robota. Nie powiem, od jak dawna obiecuję sobie, że wyszyję dni miesiąca w krateczkach, żeby nie trzeba było wycinać kartoników, żeby zaoszczędzić czas.

Małe cukierki, ciasteczka w miarę mało niezdrowe (bo jak tu napisać: zdrowe?). Za to jaka wspaniała motywacja do ochoczego wstawania w ciemne zimowe poranki.

Nocna robota

Co roku w głowie dźwięczą mi słowa piosenki: “Bo Julia i ja, przez całą noc, szykujemy cudów moc. A jutro, skoro świt, te cuda będą służyć ci”.

Prawie gotowe, ale zabrakło tasiemki.

Jeszcze nie wiem, gdzie zawisną w tym roku. To tylko robocza przymiarka.

To zdjęcie z zeszłego roku. Zapisało się w systemie z nazwą: 2014-11-30 23.54.30 W pełni kompletny kalendarz adwentowy to wyjątkowy widok. Już parę godzin później na każdym z kalendarzy zabraknie pierwszego zawiniątka.
Wybaczcie słabą jakość zdjęć. Wszystkie zostały zrobione w nocy, potajemnie przed właścicielami.
Zdjęcia oznaczone moim logo zostały wykonane przeze mnie i wraz z publikowanymi przeze mnie tekstami są chronione prawami autorskimi.
– Jest mi miło, że czytasz mojego bloga.
Zaproś swoich znajomych, lubię gości! –